09 stycznia

Nieidealnie idealne święta

Przychodzi taki moment w roku, kiedy czas jakby zwalnia. Z głośników rozbrzmiewają wesołe melodie, nasze domy przystrajamy jemiołą, robimy stroiki, ubieramy choinkę, pieczemy pierniki. 
Nadchodzi czas świąt. Stajemy na głowie, by wszystkiego było najwięcej, najbardziej kolorowo, najlepiej. Ba, przecież robimy to nie tylko dla siebie, lecz głównie dla najmłodszych członków naszych rodzin prawda? Mamy więc wspaniałe wytłumaczenie naszej przedświątecznej gorączki i pogoni za.. właściwie nie wiadomo za czym. W imię czego? Czy czasem, zatracając się w przygotowaniach, nie tracimy tego, co naprawdę stanowi istotę Świąt?

Przyznam szczerze, że chociaż uwielbiam grudzień i ten czas pełen oczekiwania, w tym roku klimat świąteczny jakoś zbytnio mi się nie udzielił. Końcówka roku była dla mnie fatalna, sporo się działo i to niekoniecznie dobrych rzeczy, więc zaczęłam traktować święta nie jako coś miłego, lecz jak kolejną rzecz do odhaczenia z długiej listy. Przykre? Tak, wiem, ale tak właśnie było. Dni płynęły po sobie w błyskawicznym tempie. Choinka stała pięknie ubrana w salonie, w pozostałych pokojach błyszczały kolorowe światełka. Gdzieniegdzie wyłaniały się świąteczne dekoracje, wisiały świąteczne skarpety. Gdzieś pomiędzy pracą, budową domu, szkołą i codziennymi obowiązkami trzeba było załatwić jeszcze mnóstwo innych rzeczy. Bo prezenty nie kupione, bo Zuzię dopadł wyjątkowo wredny wirus i średnio co 2 dni wracałyśmy do gabinetu naszej pani doktor, bo pozostałe sprawy trzeba uregulować przed początkiem nowego roku...

Tych "bo" nazbierało się pod koniec grudnia tak dużo, że budziłam się codziennie nie zwracając uwagi na to, jakie właściwie dni się zbliżają. Święta? No święta, przyjdą, miną i zaraz będą kolejne. I tak trwałam w tych myślach, aż do pewnego dnia dokładnie tydzień przed Wigilią. Wtedy doznałam olśnienia, a pomogło mi w tym moje własne dziecko. Zaczęło się niewinnie- Zuzia wróciła ze żłobka i zaczęła tańczyć do świątecznych piosenek, które włączyła sobie w radiu. Później z wielkim zainteresowaniem przyglądała się jak piekę pierniczki. Z iskierkami w swoich czarnych oczkach obserwowała choinkę, oglądała bombki (straty: 1 szt), wkładała swoje zabawki w świąteczne skarpety.

I w końcu nadszedł Wigilijny wieczór. Czas wieczerzy. Po raz pierwszy miałam okazję podzielić się z córką opłatkiem, po raz pierwszy próbowała wigilijnych potraw, których na naszym rodzinnym stole jest co roku 12, po raz pierwszy śpiewała wspólnie ze wszystkimi domownikami kolędy (o ile śpiewaniem można nazwać wesołe "gadanie" po swojemu aż do zdarcia gardła i ogromnego ataku kaszlu). Po raz pierwszy Zuzia spotkała również Mikołaja. I chociaż podczas wigilijnej kolacji Zuzia bez przerwy próbowała zrywać ozdoby z choinki, podkradała smakołyki ze stołu, sadowiła się wszystkim po kolei na kolana, płakała, gdy zobaczyła Mikołaja i z nadmiaru emocji nie mogła zasnąć do godziny 1 w nocy, wołając przeciągle "Mama, mama, mamo..."to właśnie takie momenty uświadomiły mi, że na tym właśnie polega magia świąt. Nie na gonitwie za najpiękniejszym domem, najlepszym prezentem i największą choinką, ale właśnie na tym czasie spędzonym z własnym dzieckiem. Z rodziną.









1 komentarz:

  1. Zgadzam sie Kochana! Magia świąt polega na czymś innym, niż najpieknieksze prezenty i największa choinka! Dlatego warto celebrować takie chwilę!!

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 petite-stories , Blogger